piątek, 10 lutego 2017

Algier. Rock the Casbah


Już podczas podróży do Maroka i Tunezji poznałam urok krajów Magrebu, stanowiących jedyną w swoim rodzaju fuzję kultury arabskiej i francuskiej w śródziemnomorskim wydaniu. Tym razem udało mi się na chwilę odwiedzić dużo bardziej nieprzystępną i odizolowaną Algierię. O ile Maroko i Tunezja, to kraje wybitnie turystyczne, o tyle sektor turystyczny w Algierii niemal nie istnieje. A kraj już na pierwszy rzut oka ma niesamowity potencjał – piękne, piaszczyste plaże, łagodny, śródziemnomorski klimat, gościnni mieszkańcy i pyszne, orientalne smaki. A wszystko rzut beretem od Europy, zaledwie 3 godziny lotu z Frankfurtu czy Paryża. Od razu więc zadałam sobie pytanie – o co tak właściwie chodzi? Na szczęście Google jak zwykle mnie nie zawiódł i udzielił szybkiej odpowiedzi. No cóż, na pewno zagrożenie terroryzmem w dzisiejszych niespokojnych czasach nie zachęca potencjalnych przyjezdnych i nie robi krajowi najlepszej reklamy. Odstrasza też niemal całkowity brak turystycznej infrastruktury. Największym problemem dla chętnych odwiedzić ten kraj jest jednak konieczność uzyskania wizy, co wybierając się w podróż indywidualnie i nie dysponując zaproszeniem od poświadczającego za nas Algierczyka niemal graniczy z cudem. Algieria w poprzednich latach niemal całkowicie oparła gospodarkę na surowcach – zwłaszcza ropie i gazie, zupełnie ignorując potencjalne przychody płynące z turystyki. Ponoć w najbliższych latach jednak będzie dążyła do dywersyfikacji w tym zakresie, w związku z czym może bardziej otworzy się na przyjezdnych.


Dzieciaki bawiące się w chowanego

Gdy tylko przylecieliśmy, skontaktowaliśmy się z Nabilą, byłą stewardessą, która postanowiła powrócić w swoje strony i zająć się organizacją wycieczek. Jako, że tego dnia miała akurat lot, wysłała w zastępstwie kolegę – Rafika.  Przyjechał on po nas do hotelu i zabrał na przejażdżkę po mieście. Od razu można zauważyć, że sceneria zdominowana jest przez biel i błękit. Zarówno wielkie blokowiska na przedmieściach, jak i piękne kolonialne kamienice pomalowane są w tych właśnie barwach.


Pnąc się w górę wąskimi, stromymi uliczkami dojechaliśmy do neobizantyjskiego kościoła Notre Dame d’Afrique bardzo przypominającego bazylikę Sacre Coeur na paryskim Montmartre. Z placu, na którym się znajduje rozpościera się panoramiczny widok na całe miasto.


Notre Dame d'Afrique



Następnie zjechaliśmy nieco niżej i już pieszo zagłębiliśmy się w labirynt uliczek starego miasta, zwanego tu kasbą. Jego historia sięga XVII wieku i w pełni zasłużenie doczekało się miejsca na liście UNESCO. Niestety większość kamienic jest w stanie ruiny i trzymają one pion ostatkami sił dzięki wymyślnym drewnianym konstrukcjom stanowiącym wsparcie dla spękanych murów. Jak mówił Rafik, miasto planuje rewitalizację tej dzielnicy, ale miałoby się to wiązać z przesiedleniem mieszkańców żyjących tu od pokoleń, na co, co zrozumiałe nie chcą oni się zgodzić.


Wszechobecne pomarańcze
W wielu budynkach można znaleźć tarasy, z których rozpościerają się obłędne widoki na białe mury casby

Tego dnia jednak kasba sprawiała wrażenie całkowicie opustoszałej. Wszystkie okiennice były zamknięte, a jedyne życie wnosiły tu przemykające tu i ówdzie koty. Jak się okazało, w związku z weekendem większość mieszkańców wyjechała w pobliskie góry aby zobaczyć śnieg. Gdy opuściliśmy mury kasby i dotarliśmy do nowszej części miasta przypominającej do złudzenia francuskie bulwary, trochę się ożywiło. Akurat miał miejsce targ weekendowy, wszędzie sprzedawano zarówno arabskie pieczywo, jak i klasyczne bagietki, niesamowicie aromatyczne pomarańcze i absurdalnie słodkie, smażone na głębokim tłuszczu słodycze. Na placach rozstawione były telebimy, na których wyświetlano mecze rozgrywanego akurat Africa Cup i w mieście panowała gorąca, turniejowa atmosfera.

Qualb El Louz - pyszny deser na bazie mielonych orzechów włoskich, którego mały kawałek może doprowadzić do zapaści cukrzycowej



Po szybkich zakupach przysiedliśmy na chwilę na herbatę w miejscowej kawiarni. Podobnie jak w Maroku, czy Tunezji, przesiadywanie w kawiarniach to wybitnie męskie zajęcie i trudno zobaczyć gdziekolwiek kobietę siedzącą przy stoliku. 

Na koniec dnia wjechaliśmy na wzgórze, na którym znajduje się ogromny, majestatyczny pomnik Chwały i Męczeństwa górujący nad miastem. Upamiętnia on wojnę Algierii o niepodległość toczącą się w latach 1954-62. Co ciekawe, jest tu też polski akcent – pomnik został zaprojektowany przez polskiego rzeźbiarza Mariana Koniecznego. W momencie, gdy dotarliśmy na wzgórze, zaczął padać deszcz. Wróciliśmy do hotelu całkowicie przemoczeni, więc najbardziej sensowną rzeczą wydał mi się ciepły prysznic i zamówienie pikantnej, rozgrzewającej zupy pełnej orientalnych przypraw – shorby.

Pomnik Chwały i Męczeństwa


Jako, że hotel znajdował się daleko od miasta, na następny dzień zaplanowałam sobie poranny spacer wzdłuż plaży do pobliskiej wioski. Gdzie się obudziłam, okazało się jednak, że deszcz nie przestał padać nawet na chwilę a na morzu panował potężny sztorm. Usiadłam więc sobie w fotelu, włączyłam "Rock the Casbah" The Clash i przyglądałam się przez okno nieprzyjaznym, wzburzonym siłom natury. Ciepły, przytulny pokój wypełnił zapach jednej z kupionych poprzedniego dnia pomarańczy i żaden wicher, ulewa czy kłębiące się na morzu bałwany nie były w stanie zmącić mojego dobrego nastroju. 
           



wtorek, 31 stycznia 2017

Uganda. Nad jeziorem Wiktorii


Zachód słońca nad Jeziorem Wiktorii

Kocham moją pracę za to, że pozwala mi dotrzeć w miejsca, których inaczej raczej nie byłoby mi dane odwiedzić. Na pewno zalicza się do nich Uganda. Stolicą jest Kampala, ale lotnisko znajduje się w oddalonym o ok. 30 km Entebbe. Nocleg dla załogi przewidziany jest w pięknym resorcie Munyonyo położonym u brzegów Jeziora Wiktorii. Mimo, że nie dzieli go od lotniska wielka odległość, to przejazd zajął nam zaskakująco dużo czasu ze względu na remont drogi. Przedzieraliśmy się przez wertepy w tumanach kurzu, zdecydowanie jakiś porządny 4x4 byłby tu bardziej adekwatnym pojazdem niż nasz rozklekotany busik. Za oknem migały afrykańskie pejzaże – bajecznie kolorowe stragany, szalone motocykle boda-boda służące tu za publiczny transport, gliniane chatki i niemal płomienista czerwień tutejszej ziemi. Czasem przejeżdżaliśmy tuż obok brzegów jeziora, już na pierwszy rzut oka łatwo uzmysłowić sobie fakt, że jest to drugie największy słodkowodny akwen świata. Tak naprawdę na pierwszy rzut oka zdecydowanie bardziej przypomina morze, tym bardziej, że jego powierzchnia była lekko zmarszczona, a fale wylewały się na brzeg.

Resort Munyonyo to popularne miesce ślubnych sesji fotograficznych
Najpopularniejszy środek transportu - motocykle boda-boda

Podróż była męcząca, ale u jej kresu czekała nagroda. Resort okazał się przepiękny, a pracownicy przywitali nas wyjątkowo serdecznie. Gdy weszłam do mojego pokoju poczułam się zupełnie, jakbym przeniosła się na karty powieści „Pożegnanie z Afryką”, pomieszczenie było w całości spowite zawieszonymi przy suficie moskitierami. Dało mi to też do zrozumienia, że zagrożenie malarią jest tu całkiem realne, więc na wszelki wypadek przed wyjściem sięgnęłam po repelent na komary…

Widok z tarasu. Resort Munyonyo
Pokój spowity w moskitiery

Ośrodek kusi wieloma atrakcjami, choćby jazdą konno, czy jedynym basenem olimpijskich rozmiarów we wschodniej Afryce, który postanowiłam odwiedzić następnego poranka. Gdybym jednak zaległa w resorcie, jak bardzo komfortowy by nie był, nie byłabym sobą. Na szczęście okazało się, że kilka innych osób też miało ochotę zobaczyć kawałek prawdziwego świata poza ogrodzeniem. Wsiedliśmy więc do małej motorowej łódeczki, której zanurzenie było dosyć niepokojące i popłynęliśmy na pobliski cypel, gdzie znajdowała się wioska Ggaba. Jej mieszkańcy byli nami zaintrygowani nie mniej, niż my nimi. To, co pierwsze zwracało uwagę to niezliczona liczba straganów z pięknie wyeksponowanymi owocami i warzywami. Warto wiedzieć, że w Ugandzie uprawia się najwięcej owoców tropikalnych w całej Afryce, a zwłaszcza banany, ananasy i awokado, które są tutaj wielkości piłki do rugby. Tutejsze marakuje nie mają sobie równych, przysięgam! Ceny okazały się w dodatku symboliczne, nawet z „podatkiem turystycznym”, więc wszyscy wpadliśmy w szał zakupów. Jednocześnie mieszkańcy, a zwłaszcza dzieciaki, byli nami szczerze zainteresowani, zagadywali nas i pozdrawiali. Zaciekawiła mnie formuła sprzedaży owoców, każdą sztukę kupuje się z precyzyjnym uwzględnieniem terminu spożycia, tzn. można poprosić o 1 awokado na dziś, 1 na jutro i 1 na przyszły tydzień. Sprzedawca spojrzy na dostępne owoce okiem eksperta i wyłowi te idealnie dopasowane do naszych potrzeb. Świetny system, tego nie uświadczymy w Tesco albo Carrefourze.

Targ owocowy w Ggaba



Kluczyliśmy przez moment po labiryncie bazaru. Bogactwo barw i kolorów, a jednocześnie bezmiar biedy nieco nas przytłaczały. Wszyscy jednak wydawali się uśmiechnięci, skupieni na dniu dzisiejszym i na braniu z życia tyle, ile się da. Biegające dookoła dzieciaki miały mnóstwo śmiechu podczas zabawy w toczenie zużytych opon.





Po pewnym czasie postanowiliśmy wrócić na naszą łódkę. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednym z licznych straganów serwujących, ulubiony lokalny fast-food, czyli tzw. rolexy. Są to naleśniki ćapati, w które zawija się smażony na blasze omlet z dodatkiem warzyw, kapusty i papryczki chili. Całkiem smaczne na zabicie pierwszego głodu. Za to już w resorcie podczas kolacji przy dźwięku świerszczy i komarów na moim talerzu znalazła się tilapia wprost z jeziora Wiktorii.  

Stanowiska z rolexami
Produkcja rolexa

Uganda, z wyjątkową, wręcz słynną w Afryce otwartością i gościnnością mieszkańców, wspaniałą przyrodą i przyjemnym klimatem jest swego rodzaju Afryką w pigułce, naprawdę ma wspaniały potencjał do rozwoju turystyki na szerszą skalę. W dodatku sytuacja polityczna jest tu dosyć stabilna, co niestety nie przedkłada się na dobrobyt mieszkańców, ale sprawia, że jest tu w miarę bezpiecznie. Stabilna, tzn. głową rządu od ponad 30 lat jest jedna i ta sama, nie do końca demokratycznie wybrana osoba – Yoweri Museveni.

Komitet pożegnalny



Co tu dużo mówić, pierwszy pobyt bardzo mnie zachęcił i z niecierpliwością czekam na kolejną podróż w tamte strony. A tymczasem dojadam ostatnie ugandyjskie marakuje, tego smaku nie da się opisać słowami!


Wszechobecne złowrogo wyglądające marabuty

poniedziałek, 30 stycznia 2017

W tajskiej szkole gotowania


Bangkok to jedno z tych miejsc, do których mogę wracać bez końca. Poza egzotycznym klimatem, uśmiechniętymi ludźmi i szalonym życiem nocnym, tajskie jedzenie sprawia, że zawsze latam tam z przyjemnością. Tym razem postanowiłam nieco bardziej zgłębić jego tajniki i wybrałam się do szkoły tajskiego gotowania.


Kolorowy świat tajskiego gotowania


Przejrzałam wcześniej kilka stron internetowych i zachęcona opiniami na Tripadvisorze i od innych członków załogi wybrałam Silom Thai Cooking School zlokalizowaną tuż obok hotelu, w którym mieszkałam.

Z samego rana pojawiłam się w umówionym miejscu. Zostaliśmy podzieleni na kilkuosobowe grupy. Ja znalazłam się w jednej drużynie z dwiema Koreankami, parą z Chin, mamą z synem z Tajwanu i Japonką. Naszą instruktorką była Tajka – Kung, która na początek zaprowadziła nas na lokalny targ. Tam posłuchaliśmy małego wprowadzenia na temat najważniejszych produktów stosowanych w tajskiej kuchni i nabyliśmy wszystko to, co potrzebne nam było do późniejszego gotowania.

Krótka wizyta na lokalnym targu

Produkty do dalszego gotowania

Następnie udaliśmy się do szkoły, która znajdowała się w pobliskich, zacienionych alejkach. Włożyliśmy fartuchy, zakasaliśmy rękawy i byliśmy gotowi do działania. Pierwszym daniem, jakie mieliśmy przygotować była zupa z krewetkami Tom Yum Kung. Zaczęliśmy od wstępnego przygotowywania składników, po czym każdy dostał swoje stanowisko z palnikiem i wokiem. Wystarczyło włączyć maksymalny płomień, kilka razy zamieszać i po kilku minut pierwsza potrawa była gotowa. Bardzo szybko przekonałam się, że tajska kuchnia jest nie tylko przepyszna, ale i łatwa i szybka w przygotowywaniu. Jedynym wyzwaniem jest tak naprawdę zdobycie oryginalnych składników, których smaku często nie da się zastąpić substytutami. Mam tu na myśli takie produkty jak liście kafiru, tajska bazylia o intensywnej, pieprzowej nucie, czy piekielnie ostre papryczki „bird’s eye”.

Dumni z pierwszej, niemal samodzielnie przygotowanej potrawy, artystycznie ją przybraliśmy i zjedliśmy ze smakiem.

Gotowanie czas zacząć
Z moją azjatycką drużyną przy palnikach
Moje pierwsze dzieło - Tom Yum Kung (100 000 w skali Scoville'a)

Następną pozycją w menu miało być sztandarowe danie kuchni tajskiej – pad thai. Podobnie jak w przypadku zupy, jego przygotowanie okazało się szybkie, łatwe i przyjemne.

Klasyk, czyli Pad Thai - smakuje o niebo lepiej niż wygląda, przysięgam!

Następnie nadszedł czas na tajskie rolki – surowe warzywa zawijane z tofu i kurczakiem w papier ryżowy. Charakteru tej lekkiej przekąsce nadawał słodko-kwaśny sos, który przygotowaliśmy na bazie pasty ze świeżego tamaryndowca.

Gotowi do rolowania

Tajskie rolki z sosem słodko-kwaśnym

Nieco bardziej czaso- i pracochłonne okazało się zielone curry. Przygotowanie w moździerzu pasty stanowiącej bazę tego dania wycisnęło z nas siódme poty. Kung wyznała zresztą, że sami Tajowie rzadko się zabierają za jej domową produkcję i zazwyczaj idą na skróty, kupując gotowce. Nie mam tu na myśli jednak sosu z saszetki, świeżo przygotowane pasty są dostępne w różnych wariantach kolorystycznych na niemal każdym straganie.

Gdy przebrnęliśmy przez ucieranie składników w moździerzu, dalej było już z górki. Curry okazało się moim faworytem pośród przygotowanych tego dnia dań.

Okupione potem i zakwasami zielone curry, było warto!

Ostatnim punktem programu był obłędny deser Mango Sticky Rice, który przygotowywaliśmy w międzyczasie pomiędzy poprzednimi daniami. Najważniejsze jest odpowiednie ugotowanie ryżu tak, aby nabrał kleistej konsystencji i aby jednocześnie dało się wyodrębnić poszczególne ziarenka. W szkole przygotowaliśmy go w tradycyjny sposób, w bambusowym parowniku o stożkowatym kształcie. Jego smak to była istna rozkosz, pięknie udekorowany okazał się najlepszym zwieńczeniem kulinarnych dokonań tego dnia.

Kulinarna doskonałość - Mango sticky rice

Cały kurs trwał około 3 godzin, i kosztował 900 batów, czyli ok. 100 zł. Wydaje mi się, że to niewiele za taką przyjemność! Dodatkowo po zakończeniu kursu otrzymaliśmy książeczki o tajskiej kuchni zawierające przepisy na powyższe i wiele, wiele innych dań. Gorąco polecam, tylko nie zapomnijcie zabrać ze sobą apetytu, bo głodni na pewno nie wyjdziecie.

Namiary:


Silom Thai Cooking School




czwartek, 29 września 2016

Szorstkie brzmienie Seattle


Miałam pisać dziś o Hong Kongu, jednak przeglądając foldery ze zdjęciami uświadomiłam sobie, że na blogu istnieje obszerna luka w postaci nieco zaniedbanego przeze mnie kontynentu amerykańskiego. Tak więc zamiast Hong Kongu będzie dziś o Seattle.


Pocztówka z Seattle. Space Needdle


Lotem do tego leżącego na zachodnim wybrzeżu, nieopodal kanadyjskiej granicy miasta miałam zainaugurować moje podróże do Stanów. Przyznam szczerze, że zanim tam dotarłam miejsce to kojarzyło mi się jedynie z przygnębionym Tomem Hanksem z „Bezsenności w Seattle” i fabryką Boeinga. Tym razem dane mi było spędzić w Seattle ponad 50h, co było miłą odmianą w stosunku do standardowych 24-godzinnych layoverów i pozwoliło mi trochę lepiej poznać to miasto.


PIKE PLACE MARKET

Sercem Seattle jest tętniący życiem targ Pike Place Market a sekcja rybna jest zdecydowanie jego największą atrakcją. Za każdym razem, gdy jakaś ryba zostanie sprzedana, sprzedawcy przerzucają ją z jednego straganu na drugi w akompaniamencie pokrzyków i przyśpiewek aby na koniec zgrabnie zawinąć ją w pakunek i wręczyć klientowi. W okolicach targu znajduje się też sporo barów i restauracji. Warto skusić się na lokalny przysmak, jakim jest treściwa potrawka chowder. Najlepszy podobno w barze Pike Place Chowder, tam się więc wybrałam. Zupa była pełna małży, sycąca i rozgrzewająca, w sam raz na kapryśną tego dnia pogodę. Niestety sława miejsca zwabiła spory tłum, w związku z czym, zanim udało mi się ją skosztować, musiałam cierpliwie odczekać sporo czasu w kolejce. Alternatywą może być pyszne i świeże fish & chips w jednym z przylegających do targu barów.


Plac przy Pike Place Market
Jack's. Pasażerka na locie poleciła mi, żeby na fish'n 'chips przyjść właśnie tu
Na straganie w dzień targowy


Tuż obok targu znajduje się Starbucks. Niby nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że był to pierwszy lokal tej sieciówki, która wkrótce rozrosła się na iście monstrualną skalę. Został on otwarty w 1971 roku i po dziś dzień zachowano w nim oryginalny, skromny wystrój wnętrza. Mimo, że nie jestem fanką tej sieciówki, to tym razem nie omieszkałam wpaść na frappuccino;)


Pierwszy Starbuck's - doczekał się potem kilku filii

GUM WALL

Dosłownie dwa kroki dalej znajduje się zdecydowanie jedna z najdziwniejszych atrakcji turystycznych, jakie dane mi było zobaczyć. Właściwie to najpierw ją poczułam, bo już z odległości kilkunastu metrów w powietrzu unosi się charakterystyczny słodkawy zapach. Po chwili już wiadomo o co chodzi – Gum Wall to nie tylko ściana, na co wskazywałaby nazwa, a cały zaułek szczelnie oblepiony przeżutą gumą balonową! Witamy w Ameryce! Gumy zaczęto przyklejać tu w 1993 roku i miejsce szybko znalazło się na niechlubnej liście atrakcji turystycznych charakteryzujących się najwyższym stężeniem zarazków. Abstrahując od kwestii higienicznych, Gum Wall jakby nie patrzeć jest humorystycznym wytworem sztuki ulicy, na widok tego dziwactwa od razu nasunęło mi się na myśl skojarzenie ze zdobiącymi ściany muzeów płótnami Jacksona Pollocka w nieco zmodyfikowanej wersji.


Gum Wall


GRUNGE I HIPSTERZY

Popołudnie spędziłam na błąkaniu się po ulicach i obserwowaniu ludzi wokół mnie. A uwierzcie mi, jest co oglądać. Ogólnie mieszkańcy Seattle sprawiają wrażenie wyluzowanych, towarzyskich i żyjących na nieco spowolnionych obrotach (przynajmniej w stosunku do innych amerykańskich miast, w których byłam). Może właśnie dlatego Seattle ma w sobie coś z atmosfery odległej prowincji na dalekiej północy. O, a skoro już o sennej prowincji mowa – fanów serialu Miasteczko Twin Peaks może zainteresować fakt, że North Bend, w którym był on kręcony znajduje się nieopodal.


Uliczna twórczość
Lekkie śniadanko w IHOP


Ale wracając do Seattle, klimat lat 90. wciąż wisi tu w powietrzu, choćby przez fakt, że wiele ludzi sprawia wrażenie jakby właśnie wtedy skompletowana została ostatnio ich garderoba. Jak przystało na miejsce narodzin subkultury grunge’owej, dżinsowe rurki i flanelowe koszule wciąż są tu na topie. Choć chyba jednak niedługo na dobre post-grunge zostaną wyparci przez równie licznych tu hipsterów. Ich ślady są w mieście wszechobecne, z wyniesioną na piedestał kulturą kawy, i wszechobecnymi brodatymi drwalo-podobnymi kolesiami popijającymi piwo przy dźwiękach muzyki płynącej z winylowych płyt.
Jednym z najbardziej hipsterskich miejsc w mieście jest Capitol Hill, gdzie spędziłam wieczór z załogą. Odwiedziliśmy kilka świetnych barów, w tym zakręcony Unicorn, po czym przekąsiliśmy po „polskim hot dogu”, który jest obowiązkową pozycją w każdej szanującej się amerykańskiej budce ze street foodem. Niestety o godzinie 02:01 wszystkie bary zostały ni z tego ni z owego zamknięte na cztery spusty. Najwyraźniej po tej godzinie w stanie Waszyngton panuje prohibicja jednak nic straconego, w hotelowym lobby zapoznaliśmy się z gościami z Alaski, którzy zapobiegliwie zaopatrzyli się zawczasu w dwie kraty piwa i chętnie się z nami podzielili.


Nieco psychodeliczny bar Unicorn w Capitol Hill


EXPERIENCE MUSIC PROJECT

Następnego dnia pogoda nie dopisała. Czasem wyjrzało słońce, ale przez większość dnia chowało się ono za ponurymi chmurami. Postanowiłam więc wybrać się do któregoś z polecanych przez przewodniki muzeów. Najbardziej przemawiało do mnie EMP – Experience Music Project, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Już sam budynek projektu Franka O. Gehry’ego robi ogromne wrażenie. W dodatku znajduje się tuż obok najsłynniejszej budowli Seattle, widniejącej na chyba wszystkich pocztówkach i magnesach - wysokiej na 184m Space Needdle. 


Gmach EMP projektu Franka Gehry'ego
    

Do EMP wybrałam się trochę z braku laku, a skończyło się na tym, że zatraciłam rachubę czasu i spędziłam tam dobre kilka godzin. Jest to non-profitowa instytucja poświęcona szeroko rozumianej popkulturze. Wystawy, które akurat miały miejsce to m.in.: 

Wild Blue Angel: Hendrix Abroad, 1966-1970
Indie Game Revolution, Infinite Worlds of Science Fiction, 
Hello! Exploring the Supercute World of Hello Kitty oraz 
Nirvana: Taking Punk to the Masses. 

Każda z nich zorganizowana była na najwyższym poziomie i wciągała na długi czas za sprawą rewelacyjnego doboru eksponatów, interaktywnych dodatków i świetnych komentarzy.


Główny hall EMP. W tle rzeźba skonstruowana z setek gitar
Ekspozycja na temat niezależnych gier komputerowych, tzw. indie

Jak się okazuje w Seattle od lat istnieje imponująca scena muzyczna, a i dziś często można załapać się na świetne koncerty na żywo o czym przekonałam się poprzedniej nocy. To Seattle i okolice zrodziły takie sławy jak m.in. Jimi Hedrix, Nirvana, Alice in Chains, Pearl Jam czy Foo Fighters!

Ekspozycja na temat Nirvany, do której mam spory sentyment była dla mnie wisienką na torcie. Zabiera nas ona w muzyczną podróż po pogrążonym w kryzysie gospodarczym stanie Waszyngton lat 90. Wtedy to w garażach, z dala od wielkiego przemysłu fonograficznego kilka grup zaczęło grać nową muzykę o charakterystycznym, szorstkim brzmieniu i przepełnionych goryczą i rezygnacją tekstach dając początek nowej subkulturze, która szybko nabrała światowego zasięgu.


Manekin, który widniał na okładce ostatniego albumu Nirvany - In Utero

W tym miejscu nie obędzie się bez jakiegoś kawałka Nirvany...




Jak już wspominałam, ekspozycja wciągnęła mnie na dobre. Psychodeliczny supersłodki świat Hello Kitty okazał się świetną odskocznią od ponurych grunge'owych klimatów.





Gdy wreszcie wyszłam z EMP, słońce wyszło na chwilę, żeby pozwolić mi na zdjęcia iglicy w pełnej krasie. Trwało to jednak moment, bo po chwili niebo znów zasnuło się chmurami. Co warto jeszcze wiedzieć o Seattle, to to, że sporo tu pada. Bez parasola ani rusz. Tego dnia w dodatku rozpętała się wichura, która sprawiła, że samolot, którym miałam wracać tuż przed lądowaniem zawrócił do kanadyjskiego Vancouver. W związku z opóźnieniem czekałam więc na jednym z najwyższych pięter naszego hotelu dosłownie czując pod stopami jak wieżowiec uginał się pod wpływem wiatru. Było to na tyle dziwne uczucie, że próbowałam sobie wmówić, że to moja wyobraźnia płata mi figle, ale jak się okazało, nie byłam jedyną osobą, której grunt chwiał się pod nogami. Spojrzałam za oknem na szarobure downtown i przypomniało mi się wzniosłe hasło na tutejszych tablicach rejestracyjnych: „Washington. Evergreen state”.


Panorama downtown z okna hotelu

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...