środa, 23 lipca 2014

48 godzin w Bangkoku (cz. I)


Oto krótka relacja z 48 h w Bangkoku. Chwilę po przylocie byłam już w pełnej gotowości do eksploracji tego miasta. Myśl, że w końcu i ja znalazłam się w tym miejscu przyciągającym od lat podróżników, włóczykijów, imprezowiczów i niedzielnych turystów z całego świata skutecznie pozwoliła mi zapomnieć o braku snu i zmęczeniu podróżą. Jako, że czas gonił a ograniczały mnie godziny otwarcia, na początek udałam do świątyni Leżącego Buddy - Wat Pho. Trochę posnułam się między smukłymi stupami podziwiając kapiące złotem i świecidełkami detale architektoniczne. Nawet nie porywałam się na próby rozszyfrowania zawiłej symboliki tajskiej sztuki, w związku z czym skupiłam się na przyjemnej dla oka warstwie estetycznej. Sam posąg leżącego buddy jest gigantyczny – do tego stopnia, że w tak ciasnym wnętrzu trudno go sfotografować w jakikolwiek sposób. Zdaje się on wręcz ledwo mieścić w świątyni, choć po ekspresji twarzy wnioskuję, że spoczywa sobie całkiem wygodnie, doznając jednocześnie oświecenia, a wielojęzyczny tłum u jego monstrualnych stóp i blask fleszy nie robi na nim większego wrażenia.


Ulubiony napój bogów.. ambrozja? Nie - Fanta truskawkowa!

Leżący Budda

Człowieczek w prawym dolnym rogu pozwala uzmysłowić sobie jak wielki jest ten posąg




















Świat zza kierownicy tuk-tuka














Gdy poczułam lekki przesyt sacrum po obcowaniu z bóstwami, postanowiłam powrócić bliżej ziemi i skierowałam się na Khao San Road. Po żmudnych negocjacjach ceny przejazdu, jakimś cudem udało mi się upchnąć z 4 towarzyszami i kierowcą do niepozornego tuk-tuka, po czym pomknęliśmy naprzód ulicami Bangkoku. Kolorowe obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie, silnik warkotał a my jechaliśmy slalomem między różowymi taksówkami, wałęsającymi się psami i obładowanymi straganiarzami kpiąc sobie ze zmory tego miasta – korków ulicznych.


A oto czego nie wolno w taksówkach. To pierwsze od prawej to durian, co do pierwszego obrazka od lewej to mam wątpliwości... Ktoś ma może jakiś pomysł co to może być???


Khao San


Khao San Road to miejsce już kultowe, mekka backpakerów, podstarzałych hippisów i wykolejeńców tego świata (choć nie omijają jej też zakochane pary w podróży poślubnej czy też rodziny na familijnych wczasach, Tajowie wbrew pozorom też tam chętnie zaglądają). Bardzo mi się spodobała wyluzowana atmosfera tego miejsca. Zanurzyłam się w stragany z mydłem i powidłem, nie skusiłam się na masaże ani tatuaże, ale porcji pad thai sobie już nie odmówiłam.

Dla miłośników ulicznego jedzenia Tajlandia to istny raj – różnego rodzaju przekąski, oczywiście z pad thai na piedestale są wszechobecne. Pachną i smakują zniewalająco i z tego co mi wiadomo, problemów po ich spożyciu raczej nie należy się obawiać – może dzięki temu, że wszystko przygotowywane jest na naszych oczach. Proces powstawania pad thai ma w sobie coś z nabożnej ceremonii. Podejrzewam, że receptur jest tak wiele, jak wielu jest tajskich kucharzy, ale zasadniczo na początek na wielką, płaską patelnię wbijane jest surowe jajko. Po chwili, w ściśle określonej sekwencji dołączają do niego kolejne składniki: makaron ryżowy, kurczak lub krewetki, różne zieleniny, jakieś sekretne pasty i sosy, m. in. rybny i sojowy. Jakby tego wszystkiego było mało, każdy wg gustu stawia samodzielnie kropkę nad „i” przyprawiając swoje danie posypką krewetkową, piekielnie ostrą papryczką, sokiem z limonki i orzeszkami. Może wszystko to brzmi i wygląda niepozornie, ale jest to jedna z najlepszych potraw jakie w życiu jadłam. Na deser można się skusić na prażonego karalucha lub szarańczę, ja jednak poprzestałam na mango sticky rice – rewelacja, tego trzeba spróbować!


Tak właśnie powstają arcydzieła sztuki kulinarnej

Najlepsze pad thai!



Polska ma szarlotkę, Włosi mają tiramisu', a Tajowie - mango sticky rice. Pyszne!

Zmęczona wcześniejszą podróżą, nadmiarem bodźców i miejskim zgiełkiem, przed snem postanowiłam się oddać w ręce tajskiej masażystki. Niektóre zabiegi były dosyć bolesne, ale dziewczyna sprawiała wrażenie znającej się na rzeczy i wzbudziła moje zaufanie, więc poddałam im się całkowicie. Zamknęłam oczy, a moje ciało było wyginane, ugniatane łokciami i kolanami, prasowane i masowane. W oparach aromatycznym olejków zapadłam w stan głębokiego odprężenia i czułam, jak opuszczało mnie uczucie napięcia, z którego nawet nie zdawałam sobie wcześniej sprawy. Całkowicie zrelaksowana zapadłam w kamienny sen.





Błękitna godzina i różowe słonie







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...