Oto krótka relacja z 48 h w Bangkoku. Chwilę po przylocie byłam już w pełnej gotowości do eksploracji tego miasta. Myśl, że w końcu i ja znalazłam się w tym miejscu przyciągającym od lat podróżników, włóczykijów, imprezowiczów i niedzielnych turystów z całego świata skutecznie pozwoliła mi zapomnieć o braku snu i zmęczeniu podróżą. Jako, że czas gonił a ograniczały mnie godziny otwarcia, na początek udałam do świątyni Leżącego Buddy - Wat Pho. Trochę posnułam się między smukłymi stupami podziwiając kapiące złotem i świecidełkami detale architektoniczne. Nawet nie porywałam się na próby rozszyfrowania zawiłej symboliki tajskiej sztuki, w związku z czym skupiłam się na przyjemnej dla oka warstwie estetycznej. Sam posąg leżącego buddy jest gigantyczny – do tego stopnia, że w tak ciasnym wnętrzu trudno go sfotografować w jakikolwiek sposób. Zdaje się on wręcz ledwo mieścić w świątyni, choć po ekspresji twarzy wnioskuję, że spoczywa sobie całkiem wygodnie, doznając jednocześnie oświecenia, a wielojęzyczny tłum u jego monstrualnych stóp i blask fleszy nie robi na nim większego wrażenia.
|
Ulubiony napój bogów.. ambrozja? Nie - Fanta truskawkowa! |
|
Leżący Budda |
|
Człowieczek w prawym dolnym rogu pozwala uzmysłowić sobie jak wielki jest ten posąg |
|
Świat zza kierownicy tuk-tuka |
Gdy poczułam lekki przesyt sacrum
po obcowaniu z bóstwami, postanowiłam powrócić bliżej ziemi i skierowałam się
na Khao San Road. Po żmudnych negocjacjach ceny przejazdu, jakimś cudem udało
mi się upchnąć z 4 towarzyszami i kierowcą do niepozornego tuk-tuka, po czym
pomknęliśmy naprzód ulicami Bangkoku. Kolorowe obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie,
silnik warkotał a my jechaliśmy slalomem między różowymi taksówkami, wałęsającymi
się psami i obładowanymi straganiarzami kpiąc sobie ze zmory tego miasta – korków
ulicznych.
|
A oto czego nie wolno w taksówkach. To pierwsze od prawej to durian, co do pierwszego obrazka od lewej to mam wątpliwości... Ktoś ma może jakiś pomysł co to może być???
|
|
Khao San |
Khao San Road to miejsce już
kultowe, mekka backpakerów, podstarzałych hippisów i wykolejeńców tego świata
(choć nie omijają jej też zakochane pary w podróży poślubnej czy też rodziny
na familijnych wczasach, Tajowie wbrew pozorom też tam chętnie zaglądają).
Bardzo mi się spodobała wyluzowana atmosfera tego miejsca. Zanurzyłam się w
stragany z mydłem i powidłem, nie skusiłam się na masaże ani tatuaże, ale
porcji pad thai sobie już nie odmówiłam.
Dla miłośników ulicznego jedzenia
Tajlandia to istny raj – różnego rodzaju przekąski, oczywiście z pad thai na
piedestale są wszechobecne. Pachną i smakują zniewalająco i z tego co mi
wiadomo, problemów po ich spożyciu raczej nie należy się obawiać – może dzięki
temu, że wszystko przygotowywane jest na naszych oczach. Proces powstawania pad
thai ma w sobie coś z nabożnej ceremonii. Podejrzewam, że receptur jest tak
wiele, jak wielu jest tajskich kucharzy, ale zasadniczo na początek na wielką, płaską
patelnię wbijane jest surowe jajko. Po chwili, w ściśle określonej sekwencji
dołączają do niego kolejne składniki: makaron ryżowy, kurczak lub krewetki,
różne zieleniny, jakieś sekretne pasty i sosy, m. in. rybny i sojowy. Jakby
tego wszystkiego było mało, każdy wg gustu stawia samodzielnie kropkę nad „i” przyprawiając
swoje danie posypką krewetkową, piekielnie ostrą papryczką, sokiem z limonki i
orzeszkami. Może wszystko to brzmi i wygląda niepozornie, ale jest to jedna z
najlepszych potraw jakie w życiu jadłam. Na deser można się skusić na prażonego
karalucha lub szarańczę, ja jednak poprzestałam na mango sticky rice –
rewelacja, tego trzeba spróbować!
|
Tak właśnie powstają arcydzieła sztuki kulinarnej |
|
Najlepsze pad thai! |
|
Polska ma szarlotkę, Włosi mają tiramisu', a Tajowie - mango sticky rice. Pyszne! |
Zmęczona wcześniejszą podróżą, nadmiarem bodźców i miejskim zgiełkiem, przed snem postanowiłam się oddać w ręce tajskiej masażystki. Niektóre zabiegi były dosyć bolesne, ale dziewczyna sprawiała wrażenie znającej się na rzeczy i wzbudziła moje zaufanie, więc poddałam im się całkowicie. Zamknęłam oczy, a moje ciało było wyginane, ugniatane łokciami i kolanami, prasowane i masowane. W oparach aromatycznym olejków zapadłam w stan głębokiego odprężenia i czułam, jak opuszczało mnie uczucie napięcia, z którego nawet nie zdawałam sobie wcześniej sprawy. Całkowicie zrelaksowana zapadłam w kamienny sen.
|
Błękitna godzina i różowe słonie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz