niedziela, 7 września 2014

Romans z Casablancą


Kilka lat temu przemierzyłam Maroko wzdłuż i wszerz i kraj ten zachwycił mnie pod każdym względem. Położony tak blisko Europy a tak odmienny i egzotyczny jest jedyną w swoim rodzaju fuzją wpływów arabskich, francuskich z rdzenną kulturą berberyjską. Uderza intensywnością barw i zapachów, spacerując uliczkami medyn ma się ochotę po prostu chłonąć tę magiczną atmosferę od czasu do czasu siadając na szklankę aromatycznej, słodkiej jak ulepek miętowej herbaty. Podróżując po Maroku łatwo zauważyć, że kraj przypomina wielobarwny kolaż - każde miasto ma przypisaną sobie dominującą barwę. Marakesz jest ceglastoczerwony, Szefszawan błękitny, zaś Casablanca, jak sama nazwa wskazuje, śnieżnobiała.


Białe mury Casablanki

Tym razem zawitałam właśnie do miasta o tej melodramatycznie brzmiącej nazwie. Mając do dyspozycji niewiele czasu, wypatrzyłam od razu Petit Taxi, które miało mnie zawieźć w okolice meczetu Hassana II. Oczywiście nie obyło się bez negocjacji, a na moją korzyść przemawiał fakt, że była ze mną rodowita Marokanka. Nawet to jednak na wiele się nie zdało i zostałyśmy nieco oskubane, przy pełnej naszej tego świadomości. Nie od dziś wiadomo, że pośpiech nie jest przyjacielem dobijania korzystnego targu. Za drobną opłatą postanowiłyśmy jednak wykupić kilka(naście) dodatkowych minut, które w przeciwnym razie rozpłynęłyby się w wirze niekończących się negocjacji.



























Gorycz klęski na postoju taksówek osłodził nam widok meczetu. Jest on ogromny, imponujący i lśniąco biały gdzieniegdzie połyskujący koronkowymi, misternymi mozaikami, a smukły minaret zdaje się wręcz sięgać nieba. Meczet znajduje się nad samym oceanem a jego ogromny dziedziniec przyciąga wiernych, ale też wszystkich, tych którzy pragną po prostu zaczerpnąć orzeźwiającego powietrza znad oceanu. Na znajdującej się poniżej skalistej, czarnej plaży (o wątpliwej estetyce) amatorzy kąpieli taplają się w kałużach tworzących się w otworach skał. W pobliżu krążą grupki wyrostków – małoletnich mistrzów podrywu, którym nie najlepiej z oczu patrzy i którzy od czasu do czasu rzucają w naszym kierunku różne niewybredne teksty. Dobrze, że miałam pod ręką tłumaczkę, bo inaczej ominąłby mnie spory ubaw.

Meczet Hassana II jest tak duży, że trudno go zmieścić w kadrze.



Z meczetu Hassana II niedaleka droga do starej medyny. Na tle obskrobanych, niegdyś śnieżnobiałych murów wszędzie pojawiają się barwne obrazki opowiadające przeróżne historie, które czynią Casablancę rajem dla każdego, kto jak ja, kocha street art. Wśród nich snują się postacie w tradycyjnych dżelabach o szpiczastych kapturach przypominające rycerzy Jedi. Wałęsają się wychudzone psy i koty, pomiędzy którymi slalomują chłopaki na motorynkach. Kilka zaułków dalej zaczyna się souk, na którym sklepiki z rękodziełem przeplatają się z podróbkami CD i gadżetami made in China. Medina nie jest może aż tak ekscytująca jak te w Fezie, czy w Marakeszu, ale za to w związku z brakiem tłumów turystów miłą odmianą jest też nastawienie sprzedawców. Nie żerują oni jak sępy nad każdym przyjezdnym i nie ciągną za rękawy w desperacji prowadząc do swoich sklepików.


Klęska urodzaju na souku w medynie.


Na souku zakupiłam ostrą gąbkę i czarne marokańskie mydło, mając w planach wieczorną wyprawę do hammamu. Wcześniej jednak udałam się na prawdziwą ucztę do poleconej przez lokalsów restauracji La Sqala. Wszystko przygotowane jak tradycja każe i przy wykorzystaniu wyłącznie darów marokańskiej ziemi. Restauracja serwuje nie tylko pyszne jedzenie, ale jest też niesamowicie klimatyczna, zwłaszcza o zmroku. Znajduje się w starej twierdzy, której bronią armaty spoglądające w stronę Oceanu Atlantyckiego, stoliki zajmują kilka dziedzińców, w tle przyjemnie szumi fontanna. Marokańska kuchnia łącząca w sobie wpływy arabskie i śródziemnomorskie należy bezsprzecznie do moich ulubionych, więc próbując kolejnych smakołyków byłam w siódmym niebie. W menu różnorakie tadżiny, kuskus, kofty, szaszłyki i oczywiście wspaniały marokański płaskaty chleb (khobz), który znalazł się też w mojej walizce w drodze powrotnej. Po takiej uczcie o łaźni już nie było mowy, nogi zaprowadziły mnie prosto do łóżka.

Tażinowy szał w restauracji Sqala




To wieczorne opadnięcie z sił wynagrodziła mi wczesna pobudka i wycieczka na Marché Central, czyli po polsku – na targ. Jak się okazało tylko ja jestem takim rannym ptaszkiem i stragany dopiero budziły się do życia. Pochodziłam więc po okolicy odkrywając inne oblicze Casablanki niż to kryjące się w medynie – wieżowce po bokach szerokich bulwarów, których oś wyznaczają smukłe, wysokie palmy, ekskluzywne hotele i wszechobecne kontrasty. Mężczyzna w dżelabie spacerujący z kolegą w garniturze, nowoczesny Mercedes obok wozu zaprzężonego w osiołka.


Pies-włóczęga i wszechobecne malunki.
Herbatka miętowa.
Po chwili wróciłam na targ, a głód kazał mi skierować kroki ku okienkom ze świeżo wypieczonymi chlebami. Z tego co zauważyłam, wielu Marokańczyków je śniadania na szybko na ulicy a rano w Casablance jak grzyby po deszczu wyrastają prowizoryczne stragany. Ich oferta jest dosyć ujednolicona i zazwyczaj składa się na nią chleb z miodem / doskonałym, świeżo zmielonym masłem orzechowym / serkiem Kiri, jajka i oczywiście miętowa herbatka z porządnym brykietem cukru (bo słowo „kostka cukru” raczej nie odzwierciedla jego rzeczywistej zawartości). A na koniec szklanka najlepszego na świecie soku pomarańczowego wyciskanego za pomocą średniowiecznej maszynerii za symboliczną kwotę 5 dirhamów. Za podwójną stawkę można wypełnić butelkę. Spacerem wśród straganów i zakupami owocowo-warzywnym zakończyłam mój krótki, acz intensywny romans z Casablanką. I mimo, że żal wyjeżdżać - cóż, niczym w kultowym dziele pewne historie muszą skończyć się tak, a nie inaczej i czas ruszać przed siebie.      

Tu się robi poranne sprawunki, ale można też przekąsić coś na śniadanie.
Przemiła pani smażąca msemen - ichniejsze naleśniki.
Szyldy na Marche Central. To stoisko  jak widać specjalizuje się w koninie.
Świat z perspektywy sprzedawcy jus d'orange
Ostatnie spojrzenie na białą Casablankę


2 komentarze:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...