|
Potężna brama strzegąca wejścia do Intramuros |
Filipiny słyną z pięknych, piaszczystych plaż, tropikalnej
roślinności i raf koralowych idealnych dla amatorów snorklingu. Niestety
niewiele z tego raju udzieliło się stolicy – Manili. To była moja druga wizyta
w tym mieście, i pamiętam, że już przed poprzednim lotem usłyszałam o nim wiele
niezbyt przychylnych opinii – że brudne, zakorkowane, pełne
spalin. No cóż, po pierwszym locie trudno byłoby mi się z tym nie zgodzić. Pierwsze
wrażenie to przeludniona metropolia, pełna wałęsających się psów i żebrzących dzieci.
W drodze z lotniska do hotelu, trasę, którą można by przejechać w normalnych
warunkach w 20 minut, pokonaliśmy żółwim tempem w 3 godziny.
|
Kultowe jeepney'e stanowią trzon filipińskiej komunikacji zbiorowej |
|
Klasyka kuchni Filipin - kurczak adobo (marynowany i duszony w sosie sojowym, czosnku i occie) |
Już przed wyjazdem pieczołowicie obmyśliłam plan wycieczki
na znajdujący się niedaleko od stolicy wulkan Taal, jednak towarzystwo z którym
miałam jechać rozpierzchło się i musiałam zaimprowizować inny scenariusz. Nie
mając jakiś klarownych planów na spędzenie dnia, zeszłam do hotelowego lobby i
nawiązałam rozmowę z przypadkowo napotkaną Filipinką, która okazała się być piosenkarką w
nocnym klubie mojego hotelu. Okazało się, że Che Lou ma akurat dzień wolny i z
entuzjazmem zaproponowała mi wycieczkę do centrum Manili. Dołączył do nas jeden
z pilotów z mojego lotu, i już po chwili w trójkę jechaliśmy do serca tej metropolii dławiąc
się gęstymi spalinami. Co jakiś czas zmienialiśmy środki transportu, z taksówki
przesiedliśmy się do naziemnej kolejki, a następnie do ledwo toczącego się
trycykla, który chyba nie był przygotowany na taki balast i toczył się żółwim
tempem z trudem pokonując wyboje i krawężniki.
Jako, że nowa koleżanka siedziała w filipińskiej branży rozrywkowej, na początek wstąpiliśmy do studio telewizyjnego, gdzie miał
być dziś kręcony na żywo jakiś niesamowicie popularny lokalny program.
Rozentuzjazmowany tłum cierpliwie czekał z wypiekami na twarzy w dłuuugiej
kolejce, a my cicho liczyliśmy na to, że uda nam się niezauważenie prześlizgnąć
wykorzystując znajomości Che. Niestety bez powodzenia, w
związku z czym pojechaliśmy dalej.
|
Pomnik wystawiony ofiarom II wojny światowej |
|
Kwiaty Plumerii |
Po jakimś czasie, lekko już sfatygowani przedzieraniem się
przez miejską dżunglę w tropikalnym upale dotarliśmy do historycznej starówki,
zwanej Intramuros. Po dziś dzień okalają ją grube fortyfikacje wybudowane przez
Hiszpanów pod koniec XVI wieku. Spacerując po okolicy można zobaczyć trochę
pozostałości kolonialnej architektury, z których najciekawszym jest wpisany na
listę UNESCO barokowy kościół św. Augustyna. Kilka kroków dalej znajduje się
katedra o burzliwej historii, wielokrotnie zrównywana z ziemią i następnie
odbudowywana. Che opowiedziała nam o tym, co wiara i religia daje jej i jak
ważna jest dla świadomości Filipińczyków.
|
Katedra w Manili |
|
Klimatyczna kolonialna architektura Intramuros |
|
Jeden z wielu dziedzińców |
Na jednym z uroczych, kolonialnych dziedzińców przysiedliśmy
na orzeźwiający sok z calamansi (miniaturowych limetek). Złapaliśmy taksówkę, świadomi tego, że znów czeka
nas dłuuuga przeprawa przez chaotyczne ulice miasta. Przez chwilę jechaliśmy wzdłuż
nabrzeża, obserwując przez szyby życie miasta. W momencie opuszczenia Intramuros, znów poczuliśmy się przytłoczeni szalonym ruchem, i nigdy niecichnącymi dźwiękami klaksonów. Potężne mury w momencie
powstawania miały stanowić strategiczne zabezpieczenie portu, dziś pozwalają na
chwilę złapać oddech w tej mega-metropolii, i są chwilową ucieczką przed
bolączkami życia codziennego w Manili: przeludnieniem, uciążliwym hałasem,
smogiem i niewydolną komunikacją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz